Nasz długi październikowy łikend opisujemy Wam od końca. 28 października byliśmy w Galway, vide post poprzedni. Poprzedniego dnia zapuściliśmy się w interior Connemary, regionu rozciągającego się na północ od tego miasta. Przez stulecia było to najbiedniejsze hrabstwo Irlandii, niegościnne acz gęsto zaludnione. Brytyjskiemu najeźdzcy nie zależało na kamienistych wzgórzach i podmokłych dolinach, łaskawie zezwolił więc by instalowali się tam wysiedleni z innych regionów Irlandczycy.
Od połowy XIXw. populacja Connemary drastycznie się zmniejszyła, szczególnie ciężko dotknięta przez Wielki Głód. Masowa emigracja jeszcze bardziej ten region wyludniła. Dzisiaj jest więc tu pusto i dziko. I pięknie.
Nawet turystów tu nie ma, wszyscy trzymają się chyba Atlantyku, fotografują klify albo jedzą łososia. Najczęsciej spotykanymi stworzeniami są za to owce, tutaj uchwycone w pobliżu pozostałości ludzkich siedzib:
Ach, widzieliśmy też bażanty, niestety, nie chciały pozować do zdjęcia. Głóg okazał się wdzięczniejszym modelem:
I można by tak jeszcze i jeszcze…
…ale też nas w końcu skusił ten łosoś w małej restauracyjce w Clifden. Wkrótce zamieścimy również zdjęcia klifów.
C’est bizarre comme langue, le gaélique
It is a strange language, Irish